reklama

Marcin Flieger: Byłem za niski i za chudy

Opublikowano: Aktualizacja: 
Autor:

Marcin Flieger: Byłem za niski i za chudy - Zdjęcie główne
Zobacz
galerię
8
zdjęć

Udostępnij na:
Facebook
Koszykówka Kilka dni temu skończył 40 lat, ale wciąż profesjonalnie gra w koszykówkę. Już od 22 lat. Marcin Flieger, rozgrywający Pyry AZS Szkoły Gortata Poznań. Gra obecnie na drugoligowych parkietach, ale jest też mentorem dla grającej z nim w zespole młodzieży. Na koncie ma dwa brązowe medale mistrzostw Polski zdobyte z Czarnymi Słupsk i z Zastalem Zielona Góra i aż 16 sezonów na ekstraklasowych i pierwszoligowych parkietach. Z byłym koszykarzem m.in. PBG Basketu Poznań o recepcie na koszykarską długowieczność, o tym dlaczego nie wyjechał za granicę i nigdy nie zagrał w reprezentacji Polski, no i czy zagra w jednej drużynie z synem mówi w rozmowie z Michałem Bondyrą.
reklama

Michał Bondyra: W zeszłym tygodniu obchodziłeś 40 urodziny. Spodziewałeś się, że będziesz je świętował jeszcze jako czynny, profesjonalny koszykarz?
Marcin Flieger, rozgrywający Pyry AZS Szkoły Gortata: Miałem takie założenie, żeby do tego 40 roku życia utrzymywać sportową formę na tyle, żebym wciąż móc grać profesjonalnie w koszykówkę. Udaje się to robić i choć Pyra to dopiero trzeci szczebel rozgrywkowy, to poza grą mam jeszcze tu do spełnienia misję pomocy młodym koszykarzom. Cieszę się, że mogę to robić w klubie, w którym zaczynałem swoją przygodę z koszykówką. 

Jak się gra na parkiecie, kiedy koledzy z drużyny mają czasem po 15-16 lat i są niewiele starsi od twojego syna Mateusza?
- Syn namawia mnie, żebym poczekał jeszcze rok, to zagramy razem w jednym klubie w meczu ligowym. A ja myślę, że niestety nie da się tego zrobić. A co do Pyry i młodzieży. Wiek 15-16 lat to koniec wieku juniora. To też czas kiedy łączy się koszykówkę z nauką. Czasami trudno postawić wszystko na jedną kartę i wyjechać do innego miasta, żeby postawić tylko na basket, odstawiając naukę na bok. Żeby ci chłopcy nie musieli podejmować tak trudnych decyzji, w Pyrze została dla nich stworzona drużyna drugoligowa. A my wraz z Przemkiem Szymańskim, który przecież też ma doświadczenie ekstraklasowe i pierwszoligowe, występujemy w roli mentorów, przy boku których ci młodzi chłopcy nabywają doświadczenia, by nie mieli twardego zderzenia z męską koszykówką. Jesteśmy także tu po to, żeby Pyra nie była tylko dostarczycielem punktów rywalom, ale żeby ci chłopcy też poznawali smak zwycięstwa.

I poznają. Pyra plasuje się w środku tabeli, na koncie ma 11 zwycięstw i 16 porażek. Ty indywidualnie też wciąż świetnie dajesz sobie radę. W 18 meczach zdobyłeś 400 punktów. Średniej ponad 22 punkty na mecz mógłby pozazdrościć tobie niejeden koszykarz.
- Cieszę się, że mimo 40 lat na karku wciąż prezentuję odpowiedni poziom. Na pewno byłby on wyższy, gdybym nie łączył pracy z grą. Bo przez to treningów mam mniej, niż bym sobie tego życzył. Co ważne jednak, my z Przemkiem nie gramy dla statystyk indywidualnych, ale z myślą o promocji tej młodzieży. O tym, żeby oni okrzepli na drugoligowych parkietach, a w meczach nie byłoby klapy.

Wspomniałeś, że jesteś wychowankiem Pyry. Przygodę z basketem zaczynałeś jednak od Szkoły Podstawowej nr 65 i zajęć ze śp. trenerem Jackiem Kamińskim. Dlaczego wtedy wybrałeś koszykówkę?
- Wtedy chciałem grać w piłkę nożną, ale na treningi trzeba było daleko dojeżdżać. W szkole, którą miałem koło bloku, gdzie mieszkałem, były zajęcia koszykarskie, więc było łatwiej. Do tego w koszykówkę grała moja siostra. Te szkolne SKS-y były więc naturalnym wyborem. A że zawsze byłem sprawny fizycznie, lubiłem biegać i rywalizować, to mimo niskiego wzrostu trener mnie przyuważył i namówił na grę. Z czasem także piłka do kosza przestała mi przeszkadzać. Pamiętaj, że to były też czasy, kiedy w telewizji zaczęto pokazywać NBA…

A na amerykańskich parkietach grali znakomici rozgrywający: John Stockton, Steve Nash czy Jasson Kidd. Wzorowałeś się na którymś z nich?
- Tak, faktycznie to były te czasy, ale wtedy była era Michaela Jordana i to on był moim idolem. Nie potrafiłem co prawda robić wsadów, jak on, ale tak, jak lider Chicago Bulls też byłem nieustępliwy, grałem na sto procent na każdym treningu i kochałem rywalizację z innymi, których zawsze chciałem pokonać. Tego charakteru zresztą do dziś mi nie brakuje. 

To charakter i nieustępliwość są receptą na twoją koszykarską długowieczność?
- Na wyższym poziomie liczy się dbałość o formę fizyczną, dobry trening, do którego podchodzi się z pełną koncentracją, odpowiednia dieta, wypoczynek czy sen. Tak było i w moim przypadku. Dziś patrząc na tych nastolatków z Pyry widzę, że oni też na to zwracają uwagę i to jest budujące.

Zdobyłeś dwa brązowe medale mistrzostw Polski. Który z nich jest dla Ciebie cenniejszy: ten wywalczony w 2006 roku z Czarnymi Słupsk, czy ten w 2012 zdobyty z Zastalem Zielona Góra?
- W Słupsku byłem na początku mojej ekstraklasowej przygody. Wtedy uczyłem się koszykarskiego rzemiosła, etyki pracy, specyfiki gry na najwyższym poziomie. Dużo wyższy wkład w zdobycie medalu miałem później w Zielonej Górze. Byłem tam już pełnoprawnym, podstawowym zawodnikiem w rotacji. Oba medale jednak cenię równie mocno.

Nie miałeś niedosytu, że jednak nie jesteś mistrzem Polski?
- W tamtych czasach nigdy nie grałem w klubach, które miałby taki potencjał, żeby zdobyć mistrzostwo. A zdobycie medali w Słupsku i Zielonej Górze było wielkim wydarzeniem dla tamtych miast i taką małą niespodzianką.

Nie grałeś też z orzełkiem na piersi. Dlaczego Marcina Fliegera zabrakło w kadrze?
- Patrząc z dzisiejszej perspektywy, to chyba zbyt późno urosłem. Aż do wieku liceum byłem niziutkim chłopakiem, do tego chuderlaczkiem. Trudno mi było z takim parametrami rywalizować z Robertem Skibniewskim, Krzysiem Szubargą czy Łukaszem Koszarkiem, czyli tymi, którzy występowali na poziomie reprezentacji Polski. Pewnie, gdybym był wyższy, załapałbym się na kadry młodzieżowe, a stamtąd już droga do pierwszej reprezentacji jest łatwiejsza. Mój rozwój zahamowała też kontuzja z 2010 roku. Zerwałem wtedy więzadła krzyżowe w prawym kolanie, a lekarze dawali mi tylko 50 proc. szans na to, że wrócę do gry. Na szczęście wzorowo operację przeprowadził doktor Jaroszewski i wróciłem. Chociaż do dziś pamiętam te sześć miesięcy ciężkiej rehabilitacji, basenów, siłowni, ćwiczeń stabilizacyjnych i pracy z fizjoterapeutami. 

A transfer zagraniczny? Były takie opcje, byś wyjechał i zagrał w innej niż polska lidze?
- Kiedy grałem w Poznaniu z Józkiem McNullem (amerykański środkowy z polskim obywatelstwem – przyp. MB), a on potem wyjechał grać w Szwecji, zadzwonił do mnie, czy nie chciałbym przyjechać. Miałem też ofertę z ligi czeskiej. Nie skorzystałem ani z jednej, ani z drugiej propozycji, bo te kluby i ligi były słabsze od tych, w których wtedy grałem. 

Twoja żona – Natalia Waligórska, to znana koszykarka, reprezentantka Polski. Czy w domu jest taki czas, że nie rozmawiacie o koszykówce?
- Oprócz profesjonalnych karier Natalii i mojej, w kosza grają jeszcze nasze dzieci: syn i córka. Wozimy je na zmianę z Natalią na treningi i gdy wieczorem po całym dniu siadamy do rozmowy, to temat siłą rzeczy schodzi na to ile punktów, kto zdobył, kto kogo sfaulował i jak wyglądał trening. Jak sam widzisz, całe nasze życie kręci się wokół koszykówki.

A Natalia nie dogryza ci czasem, że ona zdobyła w koszykówce więcej niż ty?
- Cały czas powtarzam naszym dzieciom, że to mama w naszym domu jest gwiazdą, bo występowała w Eurolidze, była reprezentantką Polski, grała w jednej drużynie ze śp. Gosią Dydek czy Eweliną Kobryń, które grały z powodzeniem na parkietach WNBA. Z kolejną ze świetną koszykarką Agnieszką Bibrzycką, z którymi Natalia grała, kontakt mamy do dziś. 

W wasze ślady idzie Mateusz. Dopiero co został mistrzem Ogólnopolskiej Olimpiady Młodzieży reprezentując kadrę Wielkopolski. Do tego znalazł się w najlepszej piątce turnieju. Tata pęka z dumy?
- Ta olimpiada odbyła się w Wieliczce. Specjalnie zarezerwowaliśmy sobie czas, żeby tam pojechać z Mateuszem i go wspierać. Nie ukrywam, że przeżyliśmy dużą radość, gdy drużyna Mateusza zdobyła złoto, a nasz syn został jeszcze wyróżniony indywidualnie. Chociaż jestem z niego dumny, do jego osiągnięć podchodzę ze spokojem, bo Mateusz jest dopiero na początku swojej koszykarskiej przygody. 

Koszykówka w rodzinie Fliegerów to główny temat, ale ja będę cię jeszcze ciągnął za język i zapytam, o to, co robicie, gdy chcecie mieć od niej chociaż trochę oddechu?
- To wychodzimy na ogród, w którym… na wiosnę będzie boisko koszykarskie (śmiech). Lubimy wspólnie aktywnie spędzać czas na przykład na rowerach. Mati poza koszykówką bardzo dobrze radzi sobie w piłce nożnej, a córka z kolei jeździ konno.

Koniec kariery zbliża się wielkimi krokami, a ty masz papiery trenerskie. Może jednak zostaniesz przy koszykówce?
- Faktycznie mam papiery trenerskie, ale widziałem od kuchni na czym polega praca trenera, ile obowiązków jest z tym związanych i ile czasu absorbuje. Nie wiem czy będę miał na tyle czasu, żeby się tak poświęcić. Na pewno jednak zostanę przy koszykówce, bo nie wyobrażam sobie bez niej życia. Dzisiaj jeszcze nie potrafię powiedzieć w jakim charakterze to się stanie.

WRÓĆ DO ARTYKUŁU
reklama
Udostępnij na:
Facebook
wróć na stronę główną

ZALOGUJ SIĘ - Twoje komentarze będą wyróżnione oraz uzyskasz dostęp do materiałów PREMIUM.

e-mail
hasło

Nie masz konta? ZAREJESTRUJ SIĘ Zapomniałeś hasła? ODZYSKAJ JE

Komentarze (0)

Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.

Wczytywanie komentarzy
reklama